Heavy metal to niespecjalnie głównonurtowy gatunek muzyki. Brak tu wyglancowanych gwiazdek, słodkimi głosikami śpiewających o piątku i pięknych chłoptasiów o dyskusyjnej przynależności płciowej, do których wzdychają 13-latki. Wreszcie nie ma czegoś, przy czym można wyginać śmiało ciało na typowym weselu, czy innej potupajce. Są za to długie włosy, skóry, ćwieki i wokale na tyle potężne, że wsparte estradowym nagłośnieniem tylko cudem nie odrywają głów pierwszym rzędom fanów na koncertach. Takimi idolami nie pochwalicie się konserwatywnym rodzicom czy znajomym bez narażenia się na pomówienia o czynny satanizm lub przynajmniej narkomanię. I chyba tylko ze względu na stereotypy PEGI zakwalifikowało Brutal Legend jako grę dla dorosłego odbiorcy. A teraz wyobraźcie sobie, że Tim Schafer zmajstrował tytuł dla fanów black metalu. Oczami wyobraźni już widzę neo-krucjatę oblegającą siedzibę Double Fine Productions…
Zasadniczo sam bym się do takowej przyłączył, lecz z całkowicie innych pobudek: jako pecetowiec musiałem czekać na Brutal Legend ponad 3 lata, przy czym wzmiankę o możliwej konwersji świat usłyszał dzięki inwigilacji Steamowego rejestru, więc aż do momentu oficjalnej zapowiedzi nie istniała 100% gwarancja - zwłaszcza, że „odkryte” wtedy m.in. Halo 3 spotkało się z natychmiastowym zaprzeczeniem ze strony Microsoftu. Przygody Eddiego Riggsa w końcu jednak ukazały się na poczciwych blaszakach, poprzedzone betą trybu multiplayer, a i wersje konsolowe pamiętają chwile niepewności – pierwotnym wydawcą miało być Activision, lecz dostrzegło w Brutal Legend konkurencję dla… Guitar Hero, albowiem gigantowi nie wyszła sztuka ze zmuszeniem twórców do zrobienia z BL sequela popularnej gry rytmicznej. Sprawa wylądowała w sądzie, zaś produkcję ostatecznie przygarnęło Electronic Arts. Wtedy gracze stali murem za Schaferem, bo wojna utalentowanej jednostki i jej małego studia z nastawionym na zysk molochem to po prostu bój Dawida z Goliatem we współczesnej oprawie. Jakość Brutal Legend zweryfikowała, czy rzeczywiście opłacało się skandować „kto nie skacze, ten za Activision!”.
Wyobraźcie sobie grywalność BL jako wskazówkę na skali staro szkolnego radia. Po prawej macie stację „Metal”, a na lewym końcu „Gra”. Nie owijając w bawełnę, postawię sprawę jasno: im bardziej zbliża się ona ku pierwszemu extremum, tym produkcja smakuje lepiej. Wszystko, co bezpośrednio wiąże się z ciężkim brzmieniem jest tutaj świetne, na czele z genialnym soundtrackiem, pompującym w bębenki gitarowy miód. Są tu prawdziwe tuzy ostrego szarpania wiosła, począwszy od Black Sabbath, Def Leppard i Motörhead przez młodsze kapele w stylu DragonForce, kończąc na Tenacious D. A w kolejce czeka jeszcze Slayer, Static-X, Rob Zombie, Judas Priest, Cradle of Filth, Dimmu Borgir,Iced Earth, Enslaved… Mógłbym długo wymieniać te słodkości, ale zabrałoby to sporo miejsca, a pełną listę ponad 100 utworów łatwo znaleźć w Internecie. Tę ścieżkę dźwiękową zdecydowanie można zabrać ze sobą i słuchać gdziekolwiek, ale taka już siła licencjonowanych, powszechnie znanych kawałków, choć nie tylko heavy metalowych – są tu m.in. reprezentanci power czy black metalu. Oczywiście są też powody do utyskiwania – brak tak ikonicznych grup, jak Metallica (no dobra, skończyła się na Kill’em All i epizodzie z Edytą Górniak ;), AC/DC tudzież Iron Maiden, lecz pamiętajmy, iż Double Fine nie dysponowało budżetem bez dna, by sfinansować wszystko, co chcieliby usłyszeć gracze. Poza tym całość uzupełniają kawałki stworzone na potrzeby gry przez Petera McConnella, pasujące klimatem do opowieści w świecie heavy metalu.
Właśnie do niego trafia główny bohater Brutal Legend, Eddie Riggs (w jego rolę wcielił się Jack Black) wskutek nieszczęśliwego wypadku na scenie. W rzeczywistości to najlepszy w branży „roadie” – człowiek-duch zajmujący się obsługą koncertów, czyli generalnie czarną robotą: to on stroi gitary i przygotowuje nagłośnienie dbając, aby „gwiazdy” lśniły jak trzeba. Sam wydaje się nie pasować do krajobrazu – otaczają go „artyści” łatwi do pomylenia z przebranym za transwestytę kijem od szczotki z emo-grzywką. Tęskni za czasami, kiedy muzyka była lepsza, trawa zieleńsza i tak dalej. Zrządzeniem losu jego marzenie zostaje spełnione – ognista bestia przenosi go do kolebki ciężkiego brzmienia, podarowanego ludziom przez bogów metalu. Ci jednak opuścili ów świat, by nieść kaganek tłustych riffów do innych, zaś pod ich nieobecność zaczęło się dziać gorzej, niż w polskiej piłce od upadku komuny. Mieszkańców terroryzuje bowiem generał Lionwhyte, a to dopiero początek nieszczęść. Ratunkiem okazuje się właśnie Eddie, co nie powinno nikogo zdziwić. Fabuła nie jest może szczególnie wyszukania (aczkolwiek posiada ciekawy zwrot akcji), lecz jej śledzenie daje przyjemność głównie dzięki wyrazistym bohaterom z protagonistą na czele i rewelacyjnemu humorowi, z jakiego znane są gry Schafera. Double Fine wydaje się doskonale czuć ducha metalu, co udowodniło wypełniając świat Brutal Legend nie tylko przednimi dialogami, lecz także nietuzinkowymi personami i budowlami niemal żywcem wyjętymi z okładek albumów z dawnych lat: co powiecie na wielki masyw złożony z potężnych wzmacniaczy, ichniejszą wersję Góry Rushmore z 4 głowami Lionwhyte’a czy headbangerów (nazwa chyba dobitnie wyjaśnia, czym się zajmują) z potężnymi karkami? Postrzelona wyobraźnia autorów spłodziła oryginalne, nietuzinkowe uniwersum z własną historią, czekającą na odkrycie, z którego eksploracji czerpać radość będą przede wszystkim fani metalu, wypatrując subtelnych nawiązań do sławnych kapel czy konkretnych utworów. Dla przykładu jedna z istotnych dla fabuły osób, Lars Halford, to odniesienie do Larsa Urlicha z Metalliki i Roba Halforda z Judas Priest. Ten drugi jegomość użyczył wizerunku Baronowi oraz głosu Lionwhyte’owi, który to z kolei uosabia glam metalową kapelę z lat 80. - White Lion. Smaczki wcale nie kończą się na metalu, albowiem gracze o szerokich horyzontach znajdą nawiązania także do innych gier Schafera (m.in. Psychonauts i Grim Fandango), filmów Burtona (Gnijąca Panna Młoda) czy nawet… dzieł Szekspira. Brutal Legend to wręcz modelowy przykład gry, w której trzewiach zaszyto znacznie więcej, niż sam gameplay, wybornie przecząc stereotypowi ogłupiającej roli elektronicznej rozrywki.
Ciężko mi to pisać, ale zdążyłem już wymienić wszystkie najlepsze elementy Brutal Legend, pominąwszy jedynie wbudowane oba DLC (głównie mapki do multi i bronie) oraz rewelacyjny voice-acting: praktycznie każdy członek obsady świetnie odegrał swoją postać, począwszy od Jacka Blacka przez Lemmy’ego Kilmistera i Ozzy’ego Osbourne’a po Tima Curry’ego – i wiedzcie, że gwiazdy metalu przyłożyły się równie mocno, co znany aktor. Zdubbingowanie tego zakrawałoby wręcz na zbrodnię. Na szczęście fortuna okazała się łaskawa, lecz w zamian nie mamy jakiegokolwiek spolszczenia – tytuł nie doczekał się polskiego wydawcy dla wersji PC i można go nabyć wyłącznie drogą cyfrową. Nie ma co narzekać - dialogi napisano dość prostym językiem, więc ich zrozumienie przy średniej znajomości angielskiego nie stwarza problemu.
PodglądBICodeURLIMGCytatSpoiler