
Na Battlefield 3 czekaliśmy długo i z wytęsknieniem. Electronic Arts jest mistrzem jeśli chodzi o nakręcanie atmosfery dotyczącej swoich produkcji, tak więc każdy kolejny zwiastun tylko podnosił ciśnienie i sprawiał, że chciało się wreszcie położyć łapy na najnowszej produkcji studia DICE. Odpowiednio dobrane kolory, garść efektownych ujęć, dynamiczna muzyka i kilka najfajniejszych scen – to wystarczy aby wyprodukować krótki, przeważnie kilkudziesięciosekundowy film promujący grę. Ale czy to samo wystarczy w przypadku pełnej gry? Oczywiście, że nie. Dlatego bardzo często po premierze gracz jest zawiedziony tym, na co wyłożył pieniądze. Czy tym razem jest podobnie? Nie! Ale na pewno nie jest też tak pięknie i wspaniale, jak nas przekonywano.
Pierwsze problemy pojawiają się już w fazie odpalania gry. Do tej pory nie jestem w stanie pojąć po jakiego czorta komplikować coś, co w założeniu powinno być banalnie proste. Czemu nie możemy zwyczajnie kliknąć w ikonę na pulpicie, odpalić produkt i tam zarządzać statystykami, rozwojem postaci, wybierać serwery itd.? Zamiast tego najpierw wchodzimy w przeglądarkę internetową, ta następnie odpala Origin, a dopiero w nim włącza się gra. Aha, zapomniałbym, w samej przeglądarce zainstalować musimy jeszcze specjalne rozszerzenie, za sprawą którego komunikuje się ona z Battlefieldem Trzecim. A zatem, podczas grania, w tle latają nam trzy zupełnie niepotrzebne produkty zapychające pamięć. Co gorsze, kiedy którykolwiek z nich zacznie szaleć, to samo stanie się z grą. Czyż to nie idiotyzm? Niestety żeby pograć, trzeba cierpieć. Na pocieszenie pozostaje fakt, że platforma wyposażona jest w system bannerowy, więc jak pojawią się jakieś dodatki (niewątpliwie płatne), na pewno wszyscy będą o tym wiedzieć – pod warunkiem, że ktoś będzie grał za kilka tygodni.
Pomijając powyższe komplikacje, Battlefiled 3 oferuje trzy tryby zabawy. Pierwszym i najważniejszym są rozgrywki wieloosobowe. Drugi to współpraca, polegająca na wspólnym wykonywaniu garści specjalnie przygotowanych misji. Trzeci zaś to kampania dla jednego gracza. Jako że jest ona zdecydowanie najsłabszym ogniwem, najpierw właśnie ją sobie odbębnimy.

Historia, jak to zwykle bywa w strzelankach, kręci się wokół zagrożenia nuklearnego. Głównym bohaterem jest niejaki sierżant Blackburn, a jego misja zaprowadzi go w wiele miejsc, rozwalonych po całym świecie, w którym na każdym kroku biega jakiś terrorysta i tylko czeka aby wpakować nam kulkę w łeb. Fabuła jest płytka i skonstruowana w bardzo chaotyczny sposób. Ogólnie da się z niej wywnioskować o co biega, ale mi osobiście przypomina tą z Modern Warfare 2. Co chwilę szukamy czegoś lub kogoś innego, co chwilę jesteśmy w innym miejscu, mając inny cel, a ostatecznie jakoś wszystko zbiega się w jednym punkcie. Nie będę oczywiście zdradzał żadnych konkretów, ale wiedzcie, że jest płytko, nudno i przewidywalnie do samego finału. Co gorsze, DICE z jakiegoś idiotycznego powodu stara się naśladować serię Call of Duty. Zamiast serwować nam pojedynki pokroju tych z Battlefield: Bad Company 2, gdzie liczyła się jakaś tam taktyka, alternatywne drogi itd., próbują nas na siłę wepchnąć do kolejki, takiej wiecie, z lunaparku. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, że przejażdżka nie jest tak efektowna jak choćby w pierwszym Modern Warfare. Te ciasne korytarze, niekończące się respawny w oskryptowanych miejscach, niezniszczalni towarzysze stojący niczym Rambo ponad zasłonami oraz oponenci lepiej strzelający na duże dystanse z Uzi, aniżeli ja ze snajperki. Irytuje też fakt, że ciągle za kimś musimy biegnąć – swobody zero.
PodglądBICodeURLIMGCytatSpoiler