Teraz czas na danie właściwe – czyli rozgrywki wieloosobowe. Nim do nich przystąpicie, musicie znowu przebrnąć przez idiotyczny battlelog, zaprosić znajomych, zweryfikować swoje statystyki itd. Jakby tego było mało, aby to uczynić w trakcie rozgrywki, musicie każdorazowo wyskakiwać z gry i przełączać się na przeglądarkę internetową. Psuje to totalnie imersję i sprawia, że aż odechciewa się grać. Mam nadzieję, że w kolejnych częściach serii ten powalony pomysł zostanie zarzucony.
Sam multiplayer jest, tu brak zaskoczenia, bardzo dobry. Nie powiem genialny, bo do tego mu jeszcze sporo brakuje. Deweloper wykorzystał podwaliny jakie zbudował przy poprzednich odsłonach, dopieścił je nieco i oprawił w całkiem nowy silnik graficzny. Na mapach spotyka się nawet 64 graczy, wybierających spośród 4 klas postaci: szturmowca, inżyniera, wsparcia i rozpoznania. Pierwszy jest najbardziej wytrzymały na ogień nieprzyjaciela, a najlepiej czuje się z jakimś automatem w ręku. Drugi zajmuje się głównie gadżetami wspomagającymi kumpli oraz ich pojazdy, trzeci lubi ładne wybuchy, a czwarty radzi sobie wyśmienicie ze snajperką. Co istotne, poszczególne klasy postaci SA ładnie zbalansowane, nikt nie rządzi, mówiąc kolokwialnie. W sumie nic nowego, ale cieszy.
Tryby rozgrywki to również standard. Mamy zatem klasyczny Deathmatch, Conquest, Rush oraz kilka innych nastawionych na rozgrywki oddziałami. Mnie osobiście najbardziej wciągnął Conquest i Rush. W pierwszym, jak na Battlefield przystało, zajmujemy się przejmowaniem rozwalonych po mapie punktów kontrolnych. Im więcej ich posiadamy, tym szybciej spada liczba ticketów przeciwnika, a w rezultacie nie będzie on mógł wreszcie respawnować, kapitulując. Rush stawia zaś przed graczem zadanie obrony lub zniszczenia stacji M-COM. Będąc w ekipie szturmującej staramy się uczynić to jak najszybciej, a kiedy tego dokonamy, na mapie pojawiają się nowe zadania. Przyjemność z takiego przedzierania się przez obrońców z drużyny przeciwnej to coś wspaniałego, szczególnie na tak dużych mapach, jak Caspian Border. Potęguje to też zgrana ekipa. Taka, z którą faktycznie fajnie się szarpie i która wie co w danym momencie robić, zamiast cisnąć do przodu na łeb na szyję. Wtedy Multi pokazuje pazur i można się zakochać. Przynajmniej do momentu gdy znowu będziemy musieli odwiedzić idiotyczny battlelog.
Wracając do rozgrywek sieciowych, Battlefiled 3 duży nacisk kładzie na pojazdy. Mapy są przeważnie dość sporych rozmiarów, tak więc ewentualna eksploracja, czy po prostu przemieszczanie się na piechotę jest dość kłopotliwe. Kiedy trzeba jak najszybciej dotrzeć na front po respawnie, nie ma co biegać (nawet sprintem), lepiej zakręcić się dookoła jakiegoś czołgu, transportowca albo innej machiny wojennej. Tutaj rodzi się niestety pewien problem. Otóż, w mojej opinii trochę za duży nacisk położono na walkę pojazdami. Osoby, które gdzieś tam sobie między nimi ganiają, mają mizerną szansę na przeżycie, a to oznacza, kto pierwszy – ten żyje. Kto pierwszy w czołgu, rzecz jasna. Ileż razy nie zdążyłem na jakiś transport i musiałem drałować na piechotę przez kilka minut, po czym wpadałem na czołg, ginąłem i powtarzałem proces. Jakieś to wydaje się nieprzemyślane. DICE mogło zmniejszyć oddziały, albo zapewnić więcej pojazdów. Takie wyścigi do kierownicy, czy sterów nie są zbyt przyjemne. Zdarza się co prawda respawn w czołgu, ale szansa na to jest jak możliwość wygrania w totku. Mimo to, gra się bardzo dobrze, choć zawsze mogło być lepiej.
PodglądBICodeURLIMGCytatSpoiler