Strasznie nudna i męcząca jest też sama rozgrywka, no ale nie podejrzewam, by było to jakieś zaskoczenie. Screeny i filmy promocyjne mogły dać wrażenie, że Battle: Los Angeles będzie strzelanką o jakimś charakterze taktycznym, że będziemy zmuszeni do współpracy z innymi żołnierzami, etc. Nic bardziej mylnego. Produkcja jest dziełem totalnie uproszczonym, bez jakichkolwiek atrakcyjnych dodatków. Objawia się to już na początku, przy nauce sterowania. Owszem – możemy skakać, kucać, biec sprintem, ale zabrakło np. systemu korzystania z osłon, czy też możliwości zwykłego wychylania się – co akurat tutaj mogłoby się przydać.
Do granic możliwości uproszczono też samą kwestię ratowania świata przed obcymi, uproszczono ją wręcz do granic żenady. Znaczna większość gry będzie opierała się na bieganiu z karabinem snajperskim i strzelaniu do kolejnych kosmitów, co okazuje się w tym wydaniu wyjątkowo niewygodne, mało dynamiczne i głupie. I tak przez jakieś 70% gry. Tylko czasami sięgniemy po karabin maszynowy - którym walka jest troszkę przyjemniejsza niż snajperką, z naciskiem na „troszkę” - oraz po wyrzutnie rakiet, celem unieszkodliwienia jednostek latających. Swoją drogą, właśnie wymieniłem wszystkie dostępne w grze bronie – przygotowano nam dokładnie trzy. Wprawdzie szpila zaprojektowana jest tak, by te trzy giwery były wystarczające, ale nie oszukujmy się – to śmiesznie mała ilość. W końcu twórcy mogli nas wyposażyć tylko w jakąś rurkę i też by starczyło do załatwienia wszystkich „alienów”. Na pocieszenie mogę dodać, że dwukrotnie zasiądziemy jeszcze „za sterami” działka maszynowego, jednak koszenie z tego cuda też nie przysporzy zbyt dużej frajdy. Jest źle!
W parze ze znacznymi „cięciami” w kwestiach wyposażenia, poszła również restrukturyzacja rodzajów obcych do wytępienia. Właściwie, występują jedynie dwa gatunki oponentów, tj. piechota i statki powietrzne. I nie, wcale nie miałem na myśli tego, że ta piechota dzieli się na jeszcze coś więcej. Nic z tych rzeczy. Przez całą grę będziemy ubijać tylko jednego stwora powielonego kilkadziesiąt razy. Totalna kpina. Gdyby tego było mało, owi kosmici oczywiście nie mają zaimplementowanej jakiejś nadzwyczajnej sztucznej inteligencji – po prostu chodzą wyznaczonymi ścieżkami i strzelają. Nic złożonego.
Niezwykle rzadko zdarza się też by gra komputerowa była krótsza od filmu na podstawie którego powstała. A tu proszę – dostajemy w tej kwestii całkowity unikat! Na przejście Battle: Los Angeles wystarczy nam jakieś 1,5 godziny, a długość filmu kinowego wynosi dokładnie 116 minut. Z całą pewnością da się to też przejść szybciej, jeżeli tylko zachowa się pewien stopień uwagi i w miarę spręży z „zabawą”. Chyba jakiś żart…
Już nie będę więcej się pastwił nad tym "cudem", bo ani nie mam do tego zdrowia, ani cierpliwości. Battle: Los Angeles to jakaś kpina, na którą nie warto wydawać złamanego grosza, a już na pewno tych czterech „dyszek”, których oczekuje od nas CD Projekt. Trzymać się z daleka!
Przeciętna |
Grafika: Popatrzeć można, bardzo źle nie jest. Dobrze jednak też nie... |
Przeciętny |
Dźwięk: Nawet by uszedł, gdyby nie dziwne wpadki i błędy z odtwarzaniem dźwięku. |
Okropna |
Grywalność: Właściwie nie istnieje, gra nie dostarcza prawie żadnej frajdy i niczego sobą nie reprezentuje. |
Okropne |
Pomysł i założenia: Pomysłu: brak. |
Słaba |
Interakcja i fizyka: Bardzo słaba, prawie na nic nie można w jakiś rozsądny sposób wpłynąć. |
Słowo na koniec: Mamy do czynienia z wyjątkowo słabą, zupełnie nie wartą uwagi grą. |
PodglądBICodeURLIMGCytatSpoiler