Największe wydarzenie dla fanów RPG tego roku (że co?! – zakrzyknęli zbulwersowani fani twórczości studia Piranha Bytes), premiera szumnie promowanego i szeroko rozpoznawalnego w związku z tym Dragon Age, jest już za nami. Co właściwie wpłynęło na tak ogromny hype jeszcze przed zadebiutowaniem produktu na rynku? Och, czynników powiązanych z tą kwestią dostatek. Dość wszak na czoło wysunąć współpracę takich tuzów branżowych, jak uznanych przez wielu za absolutnych mistrzów gatunku role-play ludzi z BioWare czy korporację Electronic Arts, która odpowiada za cały ten szał i histerię, mającą miejsce jeszcze na długo przed pojawieniem się gry na rynkach światowych. No bo co? Kanadyjczycy wyżej wymienieni, ojcowie takich marek, jak Baldur’s Gate czy KOTOR, że o najnowszych Mass Effectach nawet nie wspomnę, bez wątpienia na rzeczy się znają i patrzy się na nich przez pryzmat fachowców pełną gębą. Kiedy słyszy się na dodatek, że przy najnowszym projekcie spędzili znacznie więcej czasu, aniżeli miało to miejsce w odniesieniu do produkcji wcześniejszych, wydaje się oczywistym, iż zaserwowane zostanie nam prawdziwe arcydzieło, niezwykle dopracowane i rozbudowane przy tym, stanowiące do tego kolejną już, świeżą własność intelektualną firmy. I tak też się stało – na samym wstępie zaznaczyć trzeba, że deweloperzy choć może samych siebie nie przeszli, to utrzymali się na wyznaczonym przed laty już poziomie jakościowym, w niektórych aspektach nawet go przewyższając, no dodajmy to z sympatii. A Elektronicy ubrali to w piękne pudełeczka i zakrzyczeli sobie 130 złotych za rodzimą wersję, dziękujemy bardzo. Dobra, przejdźmy do konkretów.
Ustalmy to sobie na wstępie – mimo tych zabiegów, gdy usilnie wpajano nam, że Dragon Age to właściwie taki Baldur przyniesiony na półki sklepowe w dekadę później, tak naprawdę bardzo ciężko powiedzieć, że obie propozycje łączy cokolwiek poza swymi ojcami, gatunkiem i kilkoma innymi elementami. Kiedy myślimy o świeżym dziele panów z BioWare, powinno nam się głównie na myśl nasuwać skojarzenie z zebraniem wszelkich ich doświadczeń w spójność, dopracowywaną od dłuższego już czasu, a teraz, w większości przypadków, cieszącą oko (o grafice jeszcze sobie kilka słów powiemy, ponarzekamy i momentami) i wciągającą bezgranicznie. Doświadczamy tu bowiem praktycznie wszystkiego, czego maniacy oczekiwać powinni, a tak po prawdzie to musieli – doskonałej, nad podziw rozbudowanej linii fabularnej, ze zwrotami akcji i smaczkami w scenariuszu wszelakimi, charyzmatycznymi postaciami obecnymi w drużynie, przemyślaną mechaniką rozgrywki - nawet obiecywany seks się znalazł i, hej, nie pytajcie o więcej, nie da się napisać całości w jednym akapicie! Rozłóżmy więc co nieco na bardziej szczegółowe składowe, co by Wam interesujące zagadnienia przybliżyć i uprzystępnić.
Generalizując, historia ujęta w grze jest na dobrą sprawę banalna, co naturalnie nie znaczy, że przez to w jakikolwiek sposób gorsza. Ot, całość sprowadza się po prawdzie do tego, że po ukończeniu jednego z ciekawie zrealizowanych wątków wstępnych, o których więcej powiemy sobie za chwilę, jegomość imieniem Duncan oznajmia nam, iż w zgodzie z tak zwanym Prawem Poboru, zostaliśmy wybrani jako członek elitarnego oddziału Szarych Strażników, strzegących świat od stuleci przed inwazjami kolejnymi, zwłaszcza ze strony pewnego Arcydemona i jego armii, z ogromną liczbą mrocznych pomiotów w składzie. Wiele wskazuje przy tym na to, że ten swoisty atak niemiluchów wspomnianych, znany w uniwersum nas interesującym pod terminem Plagi, rozpoczął się właśnie teraz, tuż przed zaciągnięciem się kierowanej przez gracza postaci w szeregi wymienione. Nie trzeba przy tym chyba dodawać, że w związku z ogromną wagą pełnionej funkcji, Strażnicy są niezwykle poważani, rozpoznawani często i otoczeni odpowiednią dozą respektu, nawet w relacjach z wrogami, o czym przekonacie się niejednokrotnie przy obcowaniu z grą. Zaleciało Widmami z Mass Effecta? Cóż, ponoć dobry schemat warto wprowadzać w życie kilkakrotnie, więc problemu raczej nie ma.
PodglądBICodeURLIMGCytatSpoiler