Kończ się już! Czyli dlaczego krótkie gry mają sens?
Wraz z premierą Zaginięcia Ethana Cartera wśród graczy, zarówno polskich jak i zagranicznych, na nowo rozgorzała dyskusja na temat długości gier. Projekt studia The Astronauts wywołał niemałe poruszenie na rynku, bo zaoferował nieco bardziej ambitną rozgrywkę od przeciętnej gry, połączoną z przepięknymi doznaniami wizualnymi. Tytuł zebrał w mediach całkiem wysokie noty, co potwierdza średnia na Metacritic, wynosząca 82 punkty na 100 możliwych. Okazuje się jednak, że największe poruszenie wywołała nie tyle sama gra, co czas potrzebny na jej przejście, wynoszący w najlepszym przypadku około 4 godzin. To z kolei sprawiło, iż wielu recenzentów zaznaczyło długość tytułu jako minus, o co sam Adrian Chmielarz głośno i donośnie burzył się na swoim Facebooku, rozkręcając przy okazji niemałą dyskusję w komentarzach.
Do czego jednak zmierzam? Otóż uważam, że rynek potrzebuje krótkich, trwających maksymalnie kilka godzin gier. Choć z radością śledzę newsy pokroju "najnowsza odsłona Assassin's Creed” starczy na 25 godzin", to jednocześnie zdaję sobie sprawę, że liczba tak długich tytułów, które z własnej nieprzymuszonej woli (czyli pomijając gry do recenzji) przejdę w ciągu roku, zamyka się w okolicach ilości palców na jednej dłoni. Po prostu nie starczy mi czasu by zaliczyć każdy duży tytuł AAA, a gdy spojrzę na ilość godzin, jakie trzeba spędzić w Skyrim by dość dokładnie poznać jego świat, to mój wzrok jedynie wędruje na półkę, gdzie dumnie spoczywa pudełkowa kopia ostatniej części The Elder Scrolls, a przez myśl przewija się legendarne już "może kiedyś..."
Tego typu zaległości mam zresztą znacznie więcej. Ostatnio kupiłem za śmieszne pieniądze wciąż dość świeże Splinter Cell: Blacklist, w które od dawna chciałem zagrać, a mimo tego jakoś nie mogę się przemóc i odpalić gry, bo przecież jej przejście to – olaboga – kilkanaście godzin. Podobna sytuacja tyczy się Remember Me, na które napalony byłem od dawna i nawet udało mi się pograć w nie prawie godzinę. Ale co z tego, skoro znów nie mogę się przemóc i włączyć ponownie. Myśl, że do ujrzenia końcowych napisów będę musiał poświęcić jakieś 13 godzin z życia, jakoś dziwnie mnie przytłacza. Być może coś ze mną jest nie tak, bo ostatnio nawet wydałem kilka eurasów na dodatek do Dishonored, które piekielnie mi się podobało i które uważam za jedną z najlepszych gier zeszłej generacji. I co? Od prawie dwóch miesięcy nie udało mi się zebrać by zaliczyć – podobno całkiem niezłe – DLC do ulubionej szpili.
Z drugiej jednak strony, gdy słyszę, że daną produkcję da się przejść w kilka godzin i naprawdę mnie ona interesuje, to nie sprawia mi problemu rozpoczęcie rozgrywki po południu i zakończenie jej wieczorem, czy nawet w nocy. Tak było chociażby w przypadku PeCetowego Ryse: Son of Rome, które niedawno miałem przyjemność recenzować. Choć nie jest to wybitny kawał kodu, to jednak ulubiony okres historyczny w połączeniu z wciągającym systemem walki i świadomością, że "to tylko 6 godzin" sprawiły, iż od blaszaka odchodziłem tylko w celu załatwienia potrzeb fizjologicznych, kończąc zabawę w okolicach 1:00 w nocy. I nie miałem moralnego kaca, mimo konieczności stawienia się o 9:00 na uczelni. W końcu raz na jakiś czas można "zaszaleć".
Dlatego właśnie jestem zdania, iż gry pokroju Ethana Cartera, Gone Home, The Stanley Parable, Journey, Ryse: Son of Rome czy Spec Ops: The Line znajdą zainteresowanych. Będą to osoby zapracowane, grające głównie w weekendy lub "godzinkę wieczorem", wychowujący potomstwo rodzice czy – jak ja – studenci, mający rozmaite dodatkowe rzeczy do roboty, którym wewnętrzne ja nie pozwala na spędzanie z grami ogromnych nakładów czasu. Tacy ludzie dużo chętniej siądą do tytułu, mającego opinię "krótkiego", do zaliczenia w góra dwa-trzy dni, niż rozległego kolosa, pokroju wspomnianego Skyrima.
Aby krótkie produkcje miały rację bytu, muszą jednak spełniać garść warunków. Przede wszystkim krótkość ta wiąże się z tym, iż gra powinna coś sobą reprezentować, tak byśmy po zakończeniu czuli, iż to było kilka naprawdę fajnych i wartych poświęcenia godzin. Najczęściej twórcy "krótkodystansowców" ratują się fabułą – Spec Ops: The Line było nie tyle dobrym TPS'em, bo strzelanka to, co najwyżej, przeciętna; ale zaskakująco mocną przygodą. Przedstawiona w sposób wpływający na emocje fabuła sprawiła, iż grę Yager Development do dziś wspomina się w kolejnych artykułach. W Ethana z kolei nie grałem, ale nawiązując do opinii redakcyjnych kolegów – pod względem gameplayu to zwykły przeciętniak, momentami doprowadzający do ziewania. Całkiem nieźle opowiedziana historia i, przede wszystkim, wspaniałe widoki sprawiają jednak, iż rodzima produkcja została ciepło przyjęta i w ciągu dwóch tygodni znalazła 50 tysięcy nabywców (pamiętajmy, że to tytuł indie). Podobnie sprawa wygląda w przypadku Gone Home czy The Stanley Parable – gameplayowo to nie były porywające propozycje, ale ich inność sprawiła, że ludzie chętnie po nie sięgali, nawet jeżeli zapewniały zabawę na zaledwie jeden wieczór. I właśnie takie gry zostają w pamięci na dłużej, nawet jeżeli bawiły nas dosłownie przez kilka chwil.
PodglądBICodeURLIMGCytatSpoiler