SkyFall - luźna recenzja okiem bigboy'a
Co by nie mówić, James Bond to jeden z najstarszych bohaterów filmowych, otoczony wręcz kultem i milionami fanów. Wszyscy, nawet najmłodsi amatorzy kina wiedzą kim jest Agent 007, że pracuje dla Królowej Anglii (konkretnie dla agencji MI6) oraz, że uwielbia piękne kobiety, szybkie samochody i niesamowite gadżety. Tak było od zawsze, tak być powinno… ale wcale nie oznacza, że tak jest nadal. Najnowszy Bond, w mojej opinii, stracił praktycznie cały klimat swoich poprzedników i zamiast być filmem akcji, zamienił się… no właśnie, w co? Na to pytanie odpowiedzi postaram się udzielić poniżej.
Głównym bohaterem Skyfall jest Daniel Craig ( w roli Bonda, rzecz jasna) – jest on siódmym z kolei aktorem, który wciela się w postać Jamesa na srebrnym ekranie. Jego sposób przedstawiania najlepszego agenta królewskiej mości mi osobiście odpowiada. Facet jest naturalny, nie mówi z jakimś dziwacznym, pełnym wyrafinowania akcentem – jest po prostu sobą. Często zdarza mu się oberwać, jest ranny – nie jest super maszyną do zabijania, a prawdziwym człowiekiem. W rezultacie trudno traktować go jako bohatera narodowego (tego z kultu, wielbionego przez fanów), ale z drugiej strony, można też nieco łatwiej się z nim utożsamić.
Seans rozpoczął się od blisko 30-minutowego bloku reklam, co samo w sobie już mnie ostro zirytowało i żałowałem, że kupując bilet nie zapytałem, o której godzinie konkretnie rozpoczyna się sam film, a ile trwa bełkot sponsorów. 5-10 minut można zrozumieć, ale blisko 30, to już delikatnie mówiąc, przesada.
Wracając do samego filmu, początek jest stosunkowo emocjonujący. Standardowo, na starcie obrazu widzimy bowiem pościg. Bond biega po Turcji za jakimś człowiekiem, posiadającym coś niezwykle cennego. Coś, co udało mu się podwędzić z międzynarodowej jednostki MI6. Chwilę później dowiadujemy się, że jest to lista imion i nazwisk, której tajność taka właśnie powinna zostać. Niestety złodziejowi udaje się uciec, a agent królewskiej mości zostaje bardzo ciężko ranny. Reżyser pokazuje całą sprawę nawet w taki sposób, że daje nam do zrozumienia, iż James nie żyje. Wówczas włącza się swego rodzaju teledysk – wstęp do filmu, pochłaniający niepotrzebnie blisko pięć minut czasu. Jeszcze byłbym go w stanie zrozumieć, gdyby Skyfall był klasycznym Bondem, ale niestety tak nie jest.
Po pierwszej akcji pościgu następuje przydługawa sekwencja wymiany słów wszelakich. Oglądamy podczas niej piękne pejzaże, podziwiamy neony w Szanghaju i wysłuchujemy długich, niezwykle nudnych konwersacji, których zadaniem jest nakręcenie wątku fabularnego. Z początku jest całkiem w porządku, albowiem fabuła wydaje się być nieco pogmatwana i ciekawa. Niestety szybko okazuje się, że wcale tak nie jest. Główny złoczyńca, z którym zmierzy się 007 jest człowiekiem nijakim. Brakuje mu wiele do czarnych charakterów sprzed lat. Jest najzwyklejszym w świecie terrorystą i, co gorsze, terrorystą małego kalibru. Nie korzysta z żadnych zaawansowanych technologii, nie posiada pod sobą armii wiernych sługusów, a jedynie garstkę najemników – ogólnie rzecz biorąc, koleś zawiódł mnie na całej linii.
To samo dotyczy samego Bonda. 007 zawsze miał fantastyczne samochody, gdzieś w tle kręcił się wątek miłosny, a podczas kilkugodzinnej projekcji widzieliśmy choćby jeden, czy dwa fajne gadżety. Tym razem rolę tego pierwszego pełni Jaguar XJ (nic wyjątkowego, tak po prawdzie), kochanką jest kobieta do towarzystwa (którą, przy okazji poznajemy w całkowicie niewyjaśnionej sytuacji, nie wnoszącej nic, a nic do głównego wątku fabularnego), a gadżetem jest broń, z której może strzelać tylko Bond oraz radio-lokalizator, wyglądający niczym radiostacja z klocków LEGO. Czekałem na coś naprawdę porywającego… czekałem, czekałem, ale nigdy nie nadeszło.
PodglądBICodeURLIMGCytatSpoiler