RetroStrefa - Carmageddon
Kolejny czwartek, a zatem kolejny artykuł z serii RetroStrefa. Tym razem przygotowaliśmy dla Was krwawą jazdę z Carmageddonem. Zapraszamy!
Czy jesteście chemicznie niestabilni? Jeżeli tak, to z pewnością trafił do Was slogan reklamowy Carmageddona, stosowany na terenie Stanów Zjednoczonych. „Gra wyścigowa dla chemicznie niestabilnych” – mówcie co chcecie, coś w tym było. W 1997 roku nikt chyba nie wyobrażał sobie, iż z pozoru zwykłe zawody można przekształcić w krwawą jatkę dla psychicznie nienormalnych ludzi…
“Attention all competitors: This is your one minute warning. I repeat, one minute until race commencement. Members of the public: You now have one minute to reach minimum safe distance!”
Tymi słowami witał nas komentator, zapowiadający wyścig. Wariacko wystylizowane auta ustawiały się na linii startu, w środku siedzieli jeszcze bardziej powykręcani kierowcy. Rozpoczęto odliczanie… 9…8…7…3… i wszyscy ruszyli, nie czekając na start. Przerażony pan machający flagą niezbyt długo walczył ze strachem, gdyż Max Damage rozmazał go na swoim przednim zderzaku – szkoda, że w jego aucie nie zainstalowano wycieraczek. Tak, oto Carmageddon, jedna z najbardziej pokręconych gier w historii.
Przy okazji, jedna z najbardziej satysfakcjonujących i zmyślnych produkcji w historii. Ileż to gagów zostało zebranych w jednym miejscu. Brutalne wyścigi i rozjeżdżanie publiczności były, zdaje się, tylko przykrywką dla całkowicie czarnego humoru, który wręcz wylewał się z ekranu. Pamiętacie wielki spych z napisem „Got Cha” na łyżce? Wóz pogrzebowy braci Grimm? Otisa, czarnego homoseksualistę w kapeluszu, ujeżdżającego czerwonego Cadillaca? Perełki tego typu co chwila atakowały nas z ekranu…
Zacznijmy jednak od początku. Carmageddon traktował z pozoru o wyścigach maszyn, którym prędzej na złomowisko, niż drogę. W zasadzie każdy wyścig można było ukończyć w ten grzeczny sposób, czyli ścigając się na wyznaczonej trasie i zaliczając linię mety. Kto by jednak chciał bawić się w tak nudną i odtwórczą formułę, skoro po mieście biegają piszczący przechodnie, aż proszący się o śmierć?
Zasady wyścigu były proste. Gracz zaczynał z określoną ilością czasu, który nieubłaganie zmierzał ku zeru. Można było go nabić poprzez zaliczanie kolejnych checkpointów, bądź też… rozjeżdżanie przechodniów. Im bardziej wymyślny sposób rozkwaszenia takiego delikwenta na masce, tym więcej punktów i czasu dostawaliśmy. Istniał jeszcze trzeci sposób na podtrzymywanie zegara – stłuczki z innymi uczestnikami wyścigu. Ci ostatni wychodzili z podobnego założenia co gracz – olać klasyczne ściganie się i zrobić totalną demolkę. Każda runda kończyła się w momencie, gdy wyeliminowaliśmy wszystkich przeciwników, rozjechaliśmy wsio, co łaziło po mapie bądź też po prostu dojechaliśmy do mety… ale nie oszukujmy się, nikt o zdrowych zmysłach tego ostatniego nie robił.
Do wyboru posiadaliśmy dwóch protagonistów – każdy z nich jeździł w innym, choć z pozoru takim samym aucie. Max Damage okupował Red Eagle – czerwoną bestię z charakterystycznym grzebieniem na dachu. Die Anna (prawda, że same imiona są już wystarczająco groteskowe?) zasiadała natomiast w Yellow Hawku, który wyglądał identycznie, jak wyżej wymieniony orzeł (oczywiście poza kolorem), jednak różnił się samymi osiągami. W późniejszym czasie mogliśmy zdobyć auta naszych przeciwników, ot chociażby Annihilatora, którym sterował wiking Vlad czy Razorbilla należącego do gangu samochodowego Autoscum.
PodglądBICodeURLIMGCytatSpoiler