Inwazja: Bitwa o Los Angeles - recenzja filmu
Zidan @ 23:05 18.03.2011
Kosmici, w bardziej lub mniej subtelny sposób, najeżdżają nas wyjątkowo często. Zupełnie niedawno zaatakowali kina za pośrednictwem filmu Skyline.
Kosmici, w bardziej lub mniej subtelny sposób, najeżdżają nas wyjątkowo często. Zupełnie niedawno zaatakowali kina za pośrednictwem filmu Skyline. Regularnie też szturmują nasze telewizory takimi serialami jak The Event – Zdarzenie i V- Goście. Teraz znowu zawojują srebrne ekrany. Zapowiada się, że prędzej autentycznie zobaczymy latający spodek za oknem, niż doczekamy czasów bez filmowych ufoludów. A Hollywoodzcy producenci już szykują dla nas następne inwazje. Wprost nie mogę się doczekać.
Inwazja: Bitwa o Los Angeles (w reżyserii Jonathana Liebesmana – nieznanego raczej szerszej publiczności, ale odpowiedzialnego za powstającą drugą część Starcia Tytanów), to kolejna historia opowiadająca o złowrogich i rządnych mordu kosmitach, realizujących swoje zapędy na naszej ojczystej planecie. Brzmi to bardzo typowo i w praktyce takie też jest. Choć nie można od razu stwierdzić, by z założenia miała to być wada produkcji, to - w tym wypadku - niestety tak się dzieje. Przede wszystkim nie jest dla mnie jasne, co twórcy chcieli w swoim dziele pokazać. Zaintrygować fabułą? Na pewno nie. Battle: Los Angeles nie zawiera choćby namiastki głębszego scenariusza czy zaskakujących zwrotów akcji. Nie próbuje też zaskoczyć nas swoim zakończeniem. Co gorsza, to, co dostarczyli scenarzyści nie broni się nawet jako twór neutralny. Fabuła jest boleśnie nudna i denna, a cały film wręcz puchnie od nadmiaru nieznośnego patosu. Dostajemy tak naprawdę opowieść o dzielnych, amerykańskich żołnierzach, którzy podejmują największe ryzyko by tylko ocalić życie niewinnych cywilów. Patos tak wylewa się z ekranu, że wszystko inne staje się wręcz drugoplanowe. Coś okropnego!

Wszystko to potęgują mizernie wypadający aktorzy. Owszem – główna rola obsadzona przez Aarona Eckharta (Dark Knight) jest zupełnie znośna, ale znaczna większość pozostałej obsady już mnie drażniła swoją sztucznością i niepasującymi do sytuacji zachowaniami. Same twarze aktorów też dość wątpliwie przykleiły się do ról dzielnych Marines i wcale nie budzą „zaufania”. Wydaje mi się jednak, że mało przekonujące aktorstwo wynika też ze znacznych niedopatrzeń reżysera oraz z bardzo kiepskich dialogów, dodatkowo potęgujących efekt sztuczności. Jaki by ten powód nie był, wypada to wszystko dość blado.
PodglądBICodeURLIMGCytatSpoiler