Inwazja: Bitwa o Los Angeles - recenzja filmu
Teraz można zacząć się zastanawiać, czy całokształt ratuje militarny aspekt produkcji, który w końcu był dość silnie promowany. Ba – twórcy wręcz kazali nam myśleć, że mamy do czynienia z jakimś Helikopterem w Ogniu, tyle że z kosmitami w roli „złych”. Zwiastuny faktycznie mogły podziałać na wyobraźnię, dając nadzieję na widowiskowe i realistycznie przedstawione sceny batalistyczne, co rzeczywiście byłoby pewną nowością dla tego typu obrazów. Rzecz jasna tak pięknie nie jest, a wszelkie starcia z kosmitami prezentują się co najwyżej przyzwoicie, a to i tak tylko w niektórych przypadkach. Pierwsze fragmenty filmu ukazujące obcych bezwzględnie niszczących Los Angeles, robią naprawdę dobre wrażenie i dają nadzieję na coś faktycznie nowatorskiego.
Zadowolenie jednak szybko minie i już przy pierwszej lepszej okazji wychodzi na jaw, że twórcom pomysły na spektakularne starcia skończyły się zanim jeszcze na dobre zagościły w ich głowach. Po pierwsze, samej akcji tak naprawdę nie ma zbyt dużo. Owszem – dość częstym widokiem będzie zniszczona panorama Los Angeles, na której w oddali widać wybuchy sugerujące prowadzenie działań wojennych, ale już bezpośrednich starć zobaczymy dość niewiele. I – jak już zasugerowałem – nie należą one do zbyt spektakularnych. Co przykre, nie zobaczymy też bitew z udziałem armii, a z ledwie niewielkim oddziałem Marines oraz maksymalnie kilkoma kosmitami. Po drugie, w ogóle nie udało się odzwierciedlić realistycznego zachowania owych Marines, którzy w związku z tym walczą sztampowo i sztucznie. Poskąpiono też ścierających się pojazdów, czy myśliwców. Niestety – efekt nie jest zbyt piorunujący i reżyser zawodzi również w tym aspekcie. Na domiar złego, Inwazja jest filmem dość mocno przegadanym i strasznie się dłużącym. Wcale nie tak łatwo wysiedzieć te 116 minut - ja po połowie marzyłem o przerwie.
A szkoda, bo Battle: Los Angeles ma także swoje mocne strony, jakimi bez wątpienia są zdjęcia i efekty specjalne. Ujęcia zniszczonego miasta, przelatujących na niebie statków obcych, okupująca miasto piechota, etc., to zupełnie fajne motywy. Nawet same kreacje obcych (jak i ich sprzętu) są dość ciekawe, tym bardziej więc żal, że produkcja nie zaznajomi z nimi widza z nieco innej perspektywy (ich udział w filmie ogranicza się praktycznie tylko do strzelania). Oprawa dźwiękowa również wyszła zupełnie przyzwoicie i chociaż wydaje się nieco oklepana, to odpowiednio wpasowuje się w produkcję. Niestety, to nadal za mało...
Radzę Wam darować sobie seans, a jeśli już tak bardzo lubicie filmy o obcych najeżdżających Ziemię, to poczekajcie na kolejne produkcje tego typu – z całą pewnością niebawem się pojawią, a może okażą się lepszą inwestycją. Battle: Los Angeles to film nudny i męczący, nie oferujący ani przyzwoitego scenariusza, ani zbyt spektakularnej akcji. Jestem na „nie”.
PodglądBICodeURLIMGCytatSpoiler