Battlefield: Bad Company - pogoń za złotem - czyli jak przygotować jednoosobową grupę inwazyjną!


bigboy177 @ 13:11 22.02.2010
Marcin "bigboy177" Trela
Czasem coś piszę, czasem programuję, czasem projektuję, czasem robię PR, a czasem marketing... wszystko to, czego wymaga sytuacja. Uwielbiam gry, nie cierpię briefów reklamowych!

Pierwsza część Battlefield: Bad Company z pozoru była dość typową strzelanką FPP. Po dłuższej inspekcji okazywało się jednak, że posiada bardzo unikatowy klimat.

Pierwsza część Battlefield: Bad Company z pozoru była dość typową strzelanką FPP. Po dłuższej inspekcji okazywało się jednak, że posiada bardzo unikatowy klimat. Mimo tego że uczestniczyliśmy w ogromnym konflikcie zbrojnym, całość potraktowano ze sporą dozą humoru i dystansu. Już sama nazwa kompanii, której członkiem był gracz wskazywała, że mamy do czynienia z wojną odrobinę inaczej. Innym elementem, który w znacznym stopniu wpłynął na powodzenie projektu było destrukcyjne otoczenie. Zamiast biegać dookoła budynku w poszukiwaniu wejścia mogliśmy po prostu wyrąbać w ścianie dziurę i przy jej pomocy infiltrować strukturę. Wybuch przy okazji zmiótł kilku byczków, a więc nasze zadanie było z grubsza uproszczone.

Battlefield: Bad Company rzucał nas w ciało niejakiego Prestona Marlowa. Trafia on do tytułowej „Złej kompanii”, a w niej znajduje bardzo unikatowe indywidua. Każdy jej członek znalazł się w niej bowiem ze względu na swój nieposkromiony charakter oraz jakąś głupotę, którą popełnił w trakcie normalnej służby. Terrence Sweetwater jest jej członkiem gdyż wgrał do wojskowej sieci komputerowej wirusa. George Gordon Haggard wysadził największy skład amunicji na wschód od Paryża. Samuel D. Redford – dowódca wyrzutków, ma przyjemność ich prowadzić gdyż sam tego chciał. W zamian armia obiecała skrócić czas trwania jego służby. Na koniec słowo o protegowanym, gdyż pewnie każdy zastanawia się co dokładnie sprawiło, że trafił pod skrzydła Redforda. Otóż, pewnego pięknego dnia postanowił „wypożyczyć” sobie wojskowy helikopter. Nie dość, że poważnie uszkodził maszynę, to lekko drasnął limuzynę generała. Pobyt w Bad Company jest dla niego swego rodzaju pokutą za grzechy. Zresztą nie tylko dla niego, ponieważ reszta „recydywistów” także aniołkami nie jest.



Ze względu na to, że kompania „B” składa się z takich, a nie innych żołnierzy; przez zwierzchników są oni traktowani jak mięso armatnie. Zawsze trafiają na front tam, gdzie największa zadyma. Misje, które otrzymują rymują się ze słowem „samobójstwo”, a ewentualna strata któregoś członka nie spędza snu z powiek nikomu „na górze”. Właśnie to jest powodem, dla którego Preston i spółka w pewnym momencie pierwszej części gry decydują się działać na własną rękę i, kolokwialnie mówiąc, olać rozkazy dowództwa. Może nie do końca olać, ale potraktować je nieco mniej poważnie, a priorytetowo zadbać o własny dobrobyt i przyszłość.

Dodaj Odpowiedź
Komentarze (15 najnowszych):


Powyższy wpis nie posiada jeszcze komentarzy. Napraw to i dodaj pierwszy, na pewno masz jakąś opinię na poruszany temat, prawda?