Na Mass Effect: Andromeda czekaliśmy długo. Premiera ostatniej części trylogii miała miejsce w 2012 roku i choć nikt nie wiedział do końca czy uniwersum wykreowane przez BioWare będzie nadal wykorzystywane, wielu jego fanów mocno w to wierzyło. Finalnie opłaciło się czekać, tyle mogę napisać już na wstępie, nie jest jednak tak dobrze, jak w przypadku genialnych pierwowzorów.
Zacznijmy od tego, co działo się ostatnio w Internecie w temacie animacji, opracowanych na potrzeby przedsięwzięcia. Wiedzcie, że nie jest tak źle, jak to ukazano w przeróżnych prześmiewczych screenach oraz materiałach filmowych. Czasami mimika twarzy faktycznie zawodzi albo lekko głupieją kończyny wirtualnych postaci, zdarza się to jednak naprawdę sporadycznie. Nie jestem deweloperem, więc problemu nie zdiagnozuję, przypuszczam jednak, że niebawem zniknie. Co istotne, nie jest on na tyle duży, aby wpłynąć w jakikolwiek zauważalny sposób na finalny odbiór gry.
Odbiór, który jest naprawdę pozytywny, głównie za sprawą wyśmienitej kreacji świata. Andromeda przedstawia nam dwóch zupełnie nowych protagonistów - rodzeństwo Ryder - ruszających na pokładzie tzw. arki (w sumie lecą cztery takie maszyny, od czterech największych ras w grze, a w każdej po 20 tysięcy ich przedstawicieli) w kierunku galaktyki Andromedy, aby znaleźć dla ludzi nowy dom. Tam oczywiście sprawy natychmiast mocno się komplikują. Pojawiają się nieprzyjaźni obcy. Jest też dziwna technologia, będąca pozostałością po jakiejś starożytnej cywilizacji. Mimo że początkowo, przez pierwsze kilka godzin, można mieć wrażenie deja vu, finalnie wątek fabularny jest naprawdę dobry. Rozkręca się i z godziny na godzinę jest coraz lepiej.
Dzieje się tak głównie za sprawą kreacji świata. Każda opracowana na potrzeby gry planeta została przygotowana bardzo dobrze. Mimo że na pierwszy rzut oka wydaje się, że nie oferują one niczego wyjątkowego, to tylko złudzenie. Zawsze jest coś, co je wyróżnia, nawet jeśli mamy obszar pustynny, czy jakąś dżunglę. Nie chodzi tu o ekstremalne warunki pogodowe, jak np. promieniowanie, choć takowe występują, zawsze zastosowano po prostu jakąś unikatową mechanikę, wpływającą na odbiór globu. Nie chciałbym zdradzać zbyt wiele, ale wiedzcie, iż nie jest tak, że jedna planeta to pustynie, a druga skały i tyle. Twórcom udało się opracować ciekawe światy. Takie, których eksploracja sprawia dużo przyjemności.
Eksploracja to w tym przypadku słowo klucz. W Mass Effect: Andromeda deweloperzy postawili na częściowo otwarte lokacje, które możemy samodzielnie zwiedzać. Nie ma więc tylko korytarzowych miejscówek, którymi poruszamy się od punktu A do punktu B, ubijamy garść pokrak i wracamy. Mapki mają wiele rozwidleń, ukryte jaskinie, tajemnicze budowle itd. Ich zwiedzanie jest ważne z tego względu, że znajdujemy w nich przydatne informacje pozwalające lepiej zrozumieć przygotowane przez deweloperów uniwersum. Aby ogarnąć je całe należy poświęcić naprawdę dużo czasu. Główny wątek oraz garść zadań pobocznych to mniej więcej 40 godzin, przynajmniej drugie tyle potrzebne jest do tego, by zobaczyć wszystko.
Zwiedzanie jest zdecydowanie ciekawsze niż w przypadku poprzedników. Głównie ze względu na to, że główny bohater trylogii, Shepard, był mocno ograniczony fizycznie. Wystarczył niewysoki murek albo wyższy krawężnik, a już nie był w stanie na niego wyleźć. Tym razem protagonista otrzymał jetpack. Można go wykorzystywać do tego, by wskakiwać na niedostępne miejsca, przeskakiwać ponad przepaściami, a nawet robić swoiste uniki, tudzież doskoki. Działa to bardzo dobrze i sprawia, że Ryderowie są prawdziwymi odkrywcami.
PodglądBICodeURLIMGCytatSpoiler