Kanadyjskie Slant Six Games nigdy nie należało do wirtuozów, co udowodniło dwukrotnie: tworząc dość przeciętne SOCOM-y. Nie wiem, czym stuosobowa ekipa rodem z Vancouver zdołała zaimponować korporacji Capcom (była tania?), iż ta bez wahania powierzyła jej produkcję jednej z odsłon swego sztandarowego cyklu. Podejrzewam, że aktualnie włodarze japońskiej firmy muszą pluć sobie w brodę. Operation Raccoon City to produkcja spaprana w iście koncertowym stylu, pełna archaicznych rozwiązań i błędów, skutecznie odstraszających od dłuższych posiedzeń. Nie do pomyślenia, że jeden z najlepszych i najbardziej zasłużonych cykli w historii elektronicznej rozrywki, rozmienia się na drobne w tak beznadziejny sposób. Ale po kolei…
Zmarnowany potencjał. Tak w skrócie oceniłbym całokształt prac włożonych w przygotowanie najnowszej części Resident Evil. Fabuła przenosi nas do tytułowego Raccoon City. Eksperymenty przeprowadzane w podziemiach korporacji Umbrella wymykają się spod kontroli i docierają na powierzchnię, trując, mutując oraz zabijając tysiące istnień. Władze ‘’Parasolu’’ nie mają wyboru i postanawiają tuszować całe zajście – potentat musi istnieć, co w świetle ostatnich wydarzeń wcale takie oczywiste nie jest. Jako członek sześcioosobowego oddziału na usługach firmy (zwanego Watahą), wyruszymy do podupadłego miasta, by zniszczyć dowody i pozbyć się świadków niefortunnych wydarzeń, ściśle powiązanych z wirusami ‘’T’’ i ‘’G’’.
Fanami pierwszych trzech części cyklu może wstrząsnąć fakt, że tym razem wydarzenia poznajemy z całkowicie innej perspektywy, ongiś postrzeganej jako ‘’ta zła’’. Mniej więcej w połowie opowieści dochodzi do oklepanego zwrotu akcji, związanego z podwójną grą prowadzoną przez szefostwo. Wbrew pozorom – to wcale nie jest spoiler, gdyż intryga od początku szyta jest bardzo grubymi nićmi. Smutne, że historia z tak ogromnym potencjałem została tak okrutnie uproszczona. Odwołań do poprzednich części jest dość sporo, lecz toną one pod naporem niezwykle słabej realizacji zgotowanej nam przez Slant Six Games. Są drobne pozytywy, jak chociażby fakt, że przez tytuł przewija się dość bogate grono znanych i lubianych person, z samym Leonem Kennedy na czele. Szkoda jeno, że nie mogę powiedzieć tego samego o naszych protagonistach – pozbawieni charyzmy, nie budzą absolutnie żadnej sympatii. Winą za to obarczyć należy nie tylko dość sztucznych i miejscami komicznych aktorów, ale i scenarzystów odpowiedzialnych za dialogi. Pojedyncze zdania, na ogół służące do wyrażania złości bądź zdziwienia związanych z napierającymi falami przeciwników, to za mało, by mówić o jakiejkolwiek interakcji pomiędzy Watahą, a graczem. Gdyby cała szóstka na końcu straciła życie, nawet bym nie mrugnął – ich los był mi całkowicie obojętny.
Podczas sześciogodzinnej opowieści (nawiasem mówiąc – wyzbytej z jakiegokolwiek klimatu znanego z poprzedników) przemierzymy dość rozległy teren podupadłego Raccoon. Od kuchni poznamy laboratoria Umbrella, powalczymy na zainfekowanych ulicach, zbadamy opuszczony posterunek policji oraz zwiedzimy pamiętny szpital. Niestety, choć ilość lokacji robi wrażenie, to nie sposób nie przyczepić się do ich wykonania. Wszystko wygląda jakby było robione metodą kopiuj-wklej. Te same, zaciemnione i wąskie korytarze oraz podobny układ i rozmieszczenie przedmiotów sprawiają, że po godzinie gry widzieliśmy już wszystko, co projektanci poziomów mieli do zaoferowania.
PodglądBICodeURLIMGCytatSpoiler