Jest na tym świecie bardzo niewiele gier, które swoim poziomem trudności potrafią doprowadzić do łez największego nawet twardziela. Od lata prym w tej sztuce wiodą serie Devil May Cry oraz Ninja Gaiden. Obie są piekielnie trudne (szczególnie na wyższych poziomach), a mimo to przyciągają miliony graczy, którzy klną i jednocześnie przechodzą kolejne rozdziały. Czynią to po to, aby przeklinać dalej, ale także by czuć ogromną satysfakcję po zaszlachtowaniu kolejnych zastępów niemilców. Osobiście, mimo że, zawsze ceniłem sobie Dantego i jego wesołą inaczej, gromadkę, odkąd pamiętam preferowałem Ninja Gaiden. Dlaczego? Pewnie dlatego, że Ryu Hayabusa to ninja z krwi i kości, prawdziwy morderca, któremu nikt i nic nie jest w stanie przeszkodzić. Te nieco mroczne historie, hektolitry juchy – no po prostu nie sposób było się oderwać. A kiedy po wygranym pojedynku Ryu strzepywał posokę z ostrza miecza – bezcenne. Po genialnym pierwowzorze, równie udanej konwersji pod postacią Ninja Gaiden Sigma oraz kontynuacji zatytułowanej po prostu Ninja Gaiden II, nadeszła pora na trzecie podejście. Czy oby na pewno równie dobre?
Zacznijmy od tego, że głównym bohaterem ponownie jest Ryu. Facet oczywiście dużo przeszedł, jest pewnie zmęczony tym ciągłym zabijaniem, ale nadal świetnie się trzyma. Nic dziwnego w sumie, musi przecież po raz kolejny stanąć do boju z siłami zła. Tym razem ukrywają się one pod postacią zamaskowanego wojownika, który ni stąd, ni zowąd ogłasza światu, że jeśli wszyscy się nie poddadzą, to po prostu zginą. Krótka piłka i bez zbędnego nawijania makaronu na uszy. Ryu wraz ze specjalną organizacją rządową rusza zatem na poszukiwanie sprawcy, a jednocześnie ma też swoją własną agendę. Otóż wspomniany zamaskowany jegomość w trakcie boju z naszym protagonistą rzuca na niego jakąś dziwną klątwę. Sprawiła ona, że miecz Hayabusy (Dragon Sword) niejako wtopił się w jego ramię i co gorsze, czujemy ból, który do tej pory zadawaliśmy innym za sprawą tegoż ostrza. Ból owy przejawia się dziwnymi halucynacjami oraz dezorientacją Hayabusy podczas walki.
Mechanika rozgrywki w znacznej mierze pozostała bez zmian, nie obeszło się jednakże bez szeregu cięć i uproszczeń. Pierwsze co rzuca się w oczy to znacznie mniej taktyczny i skoordynowany system walki. Seria Ninja Gaiden słynęła z tego, że nawet na niskich poziomach trudności walka nie była łatwa. Kiedy natomiast wskoczyliśmy oczko lub dwa wyżej, jedyną metodą na zwycięstwo było studiowanie zestawu ciosów, a następnie bardzo uważne ich wyprowadzanie. Każdy bandyta miał inne słabe punkty, konieczne było odmienne podejście oraz błyskawiczne reagowanie. Właśnie za to pokochałem kolejne przygody Ryu. W Ninja Gaiden 3 jest efektownie – to nie ulega wątpliwości. Kamera ciągle zmienia swoje położenie, by jak najdokładniej pokazać poczynania protagonisty oraz serwowane przeciwnikom cięcia. Ale co z tego, skoro wymiana ciosów polega na ciągłym klepaniu dwóch przycisków. Kombosów jest garść, nie trzeba wcale żadnych taktyk i co gorsze, gra jest łatwa. Nawet stając naprzeciw dość sporej grupce bandziorów, wystarczy ślepo ładować w dwa przyciski ataku (słaby i mocny) i robić wiele uników, a zwycięstwo wcześniej czy później na pewno nadejdzie. Czasem przydaje się co prawda łuk albo gwiazdki ninja, ale to tylko czasem.
PodglądBICodeURLIMGCytatSpoiler