Temat igrzysk olimpijskich powraca niczym bumerang, tym razem SEGA wzięła się za sporty zimowe. Po – delikatnie mówiąc – lekkim niesmaku, jaki pozostał po oficjalnej grze Beijing 2008, zastanowiłem się kilka razy zanim rozpakowałem nowość tego sezonu – Vancouver 2010. Na szczęście już po chwili mile się zaskoczyłem, gdyż produkcja została przygotowana o wiele bardziej „przystępnie”, dzięki czemu po kilkudniowej sesji nie trzeba lecieć do sklepu po nowego pada. Z grą jednak nie wiązałem absolutnie żadnych większych nadziei, znając nowożytną, niewesołą historię gier opartych na licencjach zmagań olimpijskich. W najlepszym wypadku wychodziły z tego produkcje co najwyżej średnie. I tak też było w tym przypadku.
MROŻĄC KREW W ŻYŁACH
Vancouver 2010: The Official Video Game of the Olympic Winter Games pozwala pobawić się w Olimpiadę. Robi to jednak nieudolnie i niezbyt efektownie, a najbardziej daje się nam we znaki brak ducha rywalizacji, pustka i szablonowa grywalność. Ze sportową radością, białym szaleństwem, ta gra nie ma dosłownie nic wspólnego. Brakuje jej choćby odrobiny oryginalności i polotu. Gra wita nas ładnym, ale nie jakoś przesadnie rewelacyjnym intro. Widzimy w nim migawki z różnych dyscyplin zimowych, które przyjdzie nam rozegrać. Całość przygotowana jest dynamicznie, więc przypomina telewizyjną relację. Szkoda jednak, że intro jest jednym z niewielu jasnych punktów Vancouver 2010: The Official Video Game of the Olympic Winter Games.
W Vancouver 2010 nie ma szalonych filmów powitalnych, wprowadzeń, eliminacji czy wyjaśnień. Wskakujemy wprost do czytelnego menu, skąd bez trudu wybrać możemy trening, wyzwania lub pełnoprawną Olimpiadę. Szybko zdajemy sobie sprawę, że nie chodzi tu o tworzenia jakiejś większej całości, wirtualnego olimpijskiego ducha. Najnowszą produkcję Eurocomu włączamy, gdy do wyjścia mamy pięć minut i chcemy szybko zabić pozostały czas. Kiedy tylko zechcemy, możemy wybrać jedną z mini-gierek i uciec po krótszej chwili. Bez męczarń, tysięcy podejść do jednego elementu i, co gorsza, bez emocji. Na końcu każdej dyscypliny mamy szybki rzut okiem na podium, na którym prężą się wirtualni bohaterowie oraz możliwość wysłuchania hymnu. I tyle. Ani przez sekundę nie czujemy się jak na Olimpiadzie. Jedyna rzecz, która nam o tym przypomina, to wszechobecne loga tego wydarzenia i klasyfikacja medalowa, którą można podejrzeć po włączeniu więcej niż jednej dyscypliny.
TRENING CZYNI MISTRZA
Vancouver 2010 rozpoczynamy klasycznie - od treningów. Tu jest z górki, bo dostępnych jest 14 dyscyplin, podzielonych na osiem kategorii głównych. Te ostatnie to: narciarstwo alpejskie, skoki narciarskie, freestyle, snowboard, łyżwiarstwo szybkie, bobsleje, skeleton i saneczkarstwo. Niedosyt budzi fakt, że niektóre z tych kategorii zawierają zaledwie po jednej konkurencji. Tak jest w przypadku skoków (dostęp jedynie do dużej skoczni, nie ma ani małych, ani mamucich), bobslejów (wyłącznie męskie dwójki), skeletonu (męski) i saneczkarstwa (również męskie).
Generalny zarzut pod adresem gry Vancouver 2010 brzmi więc jasno – za mało dyscyplin! Najwięcej tychże oferuje narciarstwo alpejskie (bieg zjazdowy mężczyzn, super gigant panów, slalom gigant kobiet oraz slalom pań). Po dwie dyscypliny mają freestyle (ski cross i aerial), snowboard (równoległy gigant i cross dla panów) oraz łyżwiarstwo (500m i 1500m pań). Treningi, co oczywiste oraz zgodne z nazwą, służą do szlifowania umiejętności i nie są uwzględniane w klasyfikacji. Po prostu rozgrywamy przejazdy, biegi, serie (w zależności od rodzaju dyscypliny) i możemy robić to do woli.
PodglądBICodeURLIMGCytatSpoiler