zvarownik @ 25.02.2014, 10:56
Kamil "zvarownik" Zwijacz
Castlevania: Lords of Shadow od studia Mercury Steam okazała się świetną propozycją dla wszystkich miłośników slasherów. Mało tego, osobiście tytuł ten w moim prywatnym rankingu tego typu gier zajmuje miejsce w ścisłej czołówce.
Castlevania: Lords of Shadow od studia Mercury Steam okazała się świetną propozycją dla wszystkich miłośników slasherów. Mało tego, osobiście tytuł ten w moim prywatnym rankingu tego typu gier zajmuje miejsce w ścisłej czołówce. Na kontynuację przygody Gabriela Belmonta czekałem więc jak na zbawienie, no i się doczekałem na początku lutego, kiedy w moje ręce trafiło Castlevania: Lords of Shadow 2. Okazało się jednak, że nie wszystko poszło gładko i zdecydowanie nie jest to kontynuacja idealna.
Uwaga spoilery! Poniższy akapit dedykowany jest tylko osobom, które ukończyły część pierwszą!
Historia kontynuuje wątki zapoczątkowane w „jedynce”. Gabriel, w wyniku wydarzeń ukazanych w jednym z dodatków do wcześniejszej odsłony, został wampirem, a dokładniej pisząc, samym Drakulą – najpotężniejszą i najgroźniejszą istotą na Ziemi. Akcja dzieje się jednak wiele lat później. Nasz bohater nieco podupadł na zdrowiu i został odnaleziony przez Zobeka, który potrzebuje jego pomocy, gdyż Szatan zamierza wrócić na Ziemię, a że obaj zaleźli mu za skórę to, by ratować się teraz, muszą powstrzymać jego sługusów. Z drugiej strony, Drakula szuka śmierci i chce zginąć, jednak zabić może go tylko Zobek, dysponujący odpowiednią bronią. W związku z tym wcielamy się w mocno osłabionego wampira, który musi odzyskać swoje dawne moce i powstrzymać Szatana, by później otrzymać swoją nagrodę od Zobeka. Brzmi trochę słabo, ale zaręczam, że pod koniec wyjaśnia się wszystko, dzieje się wiele i im dalej w las, tym scenariusz Lords of Shadow 2 nabiera rumieńców.
Pierwsze godziny gry to udręka, choć zaczyna się jednak świetnie. Kierujemy naszym herosem w czasach jego największej świetności. Rozprawiamy się z szeregami rycerzy, nie uginamy się nawet przed wielkim mechem (tak jakby). Po kilkunastu minutach akcja przenosi się niestety w teraźniejszość i czar pryska. Będąc najpotężniejszym wampirem świata jesteśmy bardziej narażeni na ataki, niż będąc człowiekiem we wcześniejszej części. Przed silniejszymi wrogami, dysponującymi sporych rozmiarów karabinem, musimy się chować, odwracać ich uwagę i czasami atakować z zaskoczenia (nowa funkcja – przejmowanie ciała przeciwnika). Z racji, że Castlevania to slasher, a nie skradanka, to sekwencje te są strasznie źle zrealizowane i nijak nie pasują do formuły gry. Dodatkowo ktoś wpadł na pomysł, że możemy zamieniać się w szczura i łazić po kanałach, by dostać się w nowe miejsce i przegryźć np. kabel zasilający, co narobi zamieszania w szeregach wroga. To jest tak głupie i niepojęte, że osobę odpowiedzialną za te wymysły powinni odesłać do pracy w sortowni śmieci. Pomyślcie sobie. Naparzacie się z Chimerą, stworem większym od Drakuli przynajmniej ze 20 razy, silnym, wytrzymałym, itd. Dajecie mu radę, a kilka minut później musicie chować się po zakamarkach, żeby Was typek wyższy o głowę nie zastrzelił. No litości! Do tego dochodzi szwendanie się po nudnych i takich samych zakamarkach fabryki. Normalnie tragedia.
„Jedynka”, pomimo dosyć leniwego początku, dość szybko się rozkręcała i nie raczyła nas tego typu głupotami. Tu chciano za bardzo urozmaicić rozgrywkę i wyszło z tego coś takiego, że przez pierwsze 5 godzin miałem ochotę wywalić grę z dysku za takie zbezczeszczenie świetnych podwalin stworzonych przez poprzedniczkę. Na szczęście po tym czasie i odzyskaniu kilku mocy robi się coraz ciekawiej. Drakula porusza się w dwóch światach – tym prawdziwym i tym sprzed lat, do którego przenosi się dzięki duchowi nieważne kogo (sami zobaczycie). Klimat poprzedniczki został więc zachowany połowicznie, bo pomimo iż nowa metropolia nawiązuje stylem do dokonań pierwszej odsłony, tak odstaje od nich o kilka długości. Niemniej nie jest źle, zwłaszcza, ze później nie odwiedzamy już strasznie często tych przeklętych fabryk (chociaż zdarza się jeszcze kilka razy).
To co najważniejsze, czyli walka, pozostało nietknięte. Drakula dysponuje tymi samymi mocami, co wcześniej (oczywiście trzeba je jednak odzyskać), tylko w nieco zmienionej formie. Mamy więc dwa rodzaje energii, które działają na tych samych zasadach – używanie niebieskiej odnawia zdrowie (oraz zamraża przeciwników i tworzy lodowe przejścia), a czerwonej daje siłę. Bohater włada krwawym biczem, wiec powracają znane kombosy itd. Nowością jest fakt, że podczas robienia uników można przewracać słabszych przeciwników, w późniejszym czasie otrzymujemy także zdolność zamieniania się w mgłę, ale to tylko dodatki. Styl zabawy pozostał taki sam, czyli należy często i gęsto parować ataki, unikać ich, a starcia z bossami są kilkuetapowe i niesamowicie emocjonujące.
Powracają również pozostałe elementy gameplaya, czyli rozwiązywanie prostych zagadek i eksploracja. W tym przypadku jednak świat gry został otwarty. Nie jest to jednak sandbox w stylu GTA, lecz taka jakby liniowa produkcja, z możliwością dowolnego zwiedzania układów połączonych w jedną większą miejscówkę. Do głównych celów i tak prowadzi nas strzałka na mini mapie, a poszczególne poziomy przypominają te z „jedynki”. Nie ma więc mowy, by można się było zgubić (chociaż chwilę pobłądzić mi się zdarzało), nie jest to też żadna rewolucyjna zmiana, ale tylko ciekawe udoskonalenie. Czy potrzebne? Osobiście twierdzę, że nie. Tak samo jak…
PodglądBICodeURLIMGCytatSpoiler