Na Duke Nukem Forever czekało wiele osób. Część z nich w pewnym momencie długiego, kilkunastoletniego procesu developingu straciła zainteresowanie produkcją, inni znaleźli sobie odmienne zajęcia, a jeszcze inni najzwyczajniej w świecie odeszli z tego świata. Duke jednak wreszcie zagościł na komputerach i konsolach graczy. Tylko czy ta wizyta jest miła i pożądana, czy może lepiej żeby nigdy nie nawiedzał naszych skromnych progów i na zawsze pozostał legendą? Jeśli o mnie chodzi, wybrałbym drugą opcję. Kiedyś Duke był genialny, potrafił zaskakiwać, a jego nietypowy humor wyróżniał go wśród konkurencji. Teraz jest po prostu z tyłu. Wszystkie rozwiązania, jakie w nim znajdujemy były już w innych grach, a na domiar złego, mechanika rozgrywki pod wieloma względami kuleje.
Początek jest całkiem w porządku. Wcielamy się oczywiście w Duke’a, ale jak się później okazuje jest to Duke, którym gra na ekranie telewizora ten prawdziwy Duke. Ostatecznie wyskakujemy z wirtualnego świata w wirtualnym świecie i zaczynamy rozgrywkę właściwą. W tym realnym, wirtualnym świecie jest swego rodzaju ikoną społeczeństwa. Ludzie dziękują mu za to, że niegdyś ocalił Ziemię przed atakiem obcych, chcą jego autografy – no po prostu wielkie uwielbienie herosa narodu. Żywot celebryty przerywają Ci sami kosmici, których dawno temu przepędziliśmy. Przybywają na ziemię, twierdząc, że tym razem są pokojowo nastawieni. Duke węszy w tym wszystkim jakiś podstęp i ma rację. Nie mija bowiem wiele czasu, a rozpoczyna się wielka inwazja. Nasz protagonista ponownie chwyta za broń i wyrusza do ataku.
Już na wstępie rzuca się w oczy fakt, iż grafika jest zdecydowanie sprzed kilku lat. Nie powala też mechanika posługiwania się bronią. Spluwy dziwnie reagują na wciśnięcie spustu, a w dodatku, zbliżenie do celownika wygląda po prostu śmiesznie. Po kilkudziesięciu minutach da się w sumie przyzwyczaić, ale faktem jest, że nie tego się spodziewałem. Kiedy minie wstępna dziwność, gra się nawet przyjemnie. Obcy miło dostają po pyskach, Duke potrafi całkiem nieźle zasadzić z piąchy, a piwo czy adrenalina dodatkowo wzmacniają jego umiejętności eksterminacji szkodników. Kolejny zgrzyt pojawia się jednak dość szybko. Następuje to kiedy pierwszy raz trafiamy na poziom, w którym Duke zostaje zmniejszony do rozmiarów kilkucentymetrowego pokurcza.
Zasiadamy wtedy za kierownicą radiowo sterowanego samochodu i z jego pomocą przemierzamy pewien określony fragment mapy. Są to niejako etapy platformowe. Nie walczymy wtedy z przeciwnikami, a staramy się ich unikać. Wyzwaniem jest natomiast znalezienie odpowiedniej drogi progresji. Musimy szukać otworów w ścianach, skakać pomiędzy meblami i unikać ostrzału niemilców. Etapy te miały zapewne służyć jako odskocznia od ciągłego biegania i strzelania. I faktycznie tak by było, gdyby nie fakt, iż ciągną się one jak flaki z olejem. Przechodzenie ich to prawdziwa katorga i zdają się służyć jedynie sztucznemu wydłużeniu czasu rozgrywki. Aż dziwi, że testerzy gry tego nie zauważyli. Przecież wystarczyło je po prostu wyciąć. Fabuła nie straciłaby na tym ani krztyny, a ilość ziewów na godzinę zostałaby istotnie zmniejszona.
PodglądBICodeURLIMGCytatSpoiler