Od wakacji udało mi się mimo natłoku pracy zobaczyć kilka filmów, zarówno w kinie, jak i w domu:
Transformers 4 - najgłupsza z części, o aktorstwie i dialogach tak żenujących, że gorzej się chyba nie da. Klisza na kliszy, począwszy od Marka Wahlberga jako stereotypowego, samotnie wychowującego córkę ojca, który jest nieporadny życiowo. Wizualnie jak to zwykle u Baya fajnie, ale pod względem reszty klapa totalna, w której wychodzi może 1 żart na 10.
Sekstaśma - trochę proroczy film, bo jakiś czas po jego premierze w kinach wypłynęły do Sieci gołe fotki celebrytek zgromadzone w iCloudzie, a film dotyczy całkiem podobnego problemu. Głupi jak but, przewidywalny, ale całkiem śmieszny. Gdyby w Transuckersach 4 żarty wychodziły równie często, co tutaj, wyszedłbym z kina odrobinę bardziej pocieszony.
Strażnicy Galaktyki - jak dla mnie największy killer minionego lata, który wyszedł dokładnie tak, jak sobie tego życzyłem: efektownie wizualnie i śmiesznie. Znakomite wykonanie, lekka formuła i dystans - kapitalna sprawa. Muszę to mieć na BD, by jeszcze raz zobaczyć tę znakomitą ekipę. WE ARE GROOT!
Grawitacja - wcale nie jest to tak odkrywczy film, jakim go okrzyknęło wielu ludzi, aczkolwiek potrafi trzymać w napięciu. Ładnie wygląda i daje sugestywne wrażenie pustki otaczającej astronautów i faktu, że w takich warunkach nie bardzo można liczyć na pomoc z Ziemi.
Wolverine - szykowałem się na gniot, ale nie wyszedł aż tak źle. Owszem, jest tu masa głupot i dziur, ale i tak ostatnie perypetie Wolverine'a okazały się lepszym filmem, niż Geneza. No i oczywiście Transsuckersy 4.
R.I.P.D. - Faceci w Czerni zaświatów. Porównanie bierze się zarówno z podobieństwa głównego pomysłu, jak i humoru. Film przyjemnie mnie zaskoczył, zwłaszcza dzięki Jeffowi Bridgesowi, grającemu jedną z głównych ról, choć to nadal nic porywającego.
Hitler: Narodziny zła - Robert Carlyle w chyba najlepszej swojej roli. Długi film, który w zbyt krótkich migawkach na samym początku pokazuje okres dorastania Hitlera, by skupić się na jego mozolnym, acz metodycznym dochodzeniu do władzy. Upadek wciąż pozostaje lepiej zagrany i pomyślany, bo tu jednak widać za bardzo, iż nakręcili go Amerykanie, patrząc na wszystko ze swojej perspektywy.
Andromeda znaczy śmierć - 2-odcinkowy mini-serial o walce z tajemniczym, morderczym wirusem. Żadne objawienie, ale przynajmniej zawiera ciekawy, aczkolwiek przewidywalny plot twist.